piątek, 23 września 2011

Trupa Trupa - LP


Ciężko było mi opisać wydaną w czerwcu płytę zespołu Trupa Trupa, dopóki nie zdarzyło mi się zabłądzić nocą pośród starych kamienic w jednej z najbardziej niebezpiecznych dzielnic Gdańska, gdzie niemal moja wędrówka nie przerodziła się w danse macabre, a w uszach pulsowały słowa: uncle death, I feel nearness of you. W mig "rozgryzłem" ich klimat i muzykę, i w mig zrozumiałem, że członkowie Trupy nie tylko uzewnętrzniają swoją fascynację klasycznym rock&rollem, ale też wpuszczają do swojego albumu mnóstwo gdańskiego powietrza, którym na codzień oddychają.

W skład zespołu wchodzą: wokalista Grzegorz Kwiatkowski, basista wspomagający niekiedy wokal - Wojciech Juchniewicz, Rafał Wojczal - klawiszowiec i grający na perkusji Tomasz Pawluczuk. Jest to samo w sobie grono ciekawych osobowości - każdy z panów na codzień zajmuje się sztuką; w szczególności ciekawa jest postać Grzegorza Kwiatkowskiego, uchodzącego za jeden z najbardziej obiecujących poetów młodego pokolenia. Jest on zatem odpowiedzialny za teksty i świetnie wywiązuje się z tego zadania.

Trupa Trupa wywołuje u słuchacza szok termiczny, przechodząc ze spokojnego grania do uderzenia w nas ścianą dźwięku. Na otwarciu z wielkim przytupem zapowiedziana zostaje rewolucja, by zaraz wokalista wypytał nas o nasze dotychczasowe przeżycia. Kolejnym kawałkiem jest wcześniej już przytaczane, "Nearness of you" - rewelacyjny utwór, który nie sposób nie skojarzyć z The Doors, aż chciałoby się rzec Hello, I love you, won't you tell me your name.



Następnie jest "Good days are gone", w którym tekst i melodia są tak ponure, że bez trudu można wyobrazić sobie to coverujące Joy Division z Ianem Curtisem w epileptycznym pląsie.



Później natrafiamy na kolejny melancholijny kawałek, minimalny, choć niezwykle dosadny. Wkrótce po tym mamy znów zmianę nastroju, przechodząc do bardzo przebojowego "Walta Whitmana", kolejny mocny punkt tego albumu, kontynuowany przez półtoraminutowe "Marmalade sky". Potem natrafiamy na mój bodajże ulubiony kawałek na płycie, "Porn actress", gdzie pojawia się tekst I think you should never have been born, nawiązujący do tomiku Kwiatkowskiego "Powinni się nie urodzić". Uwielbiam ten utwór, szczególnie od około drugiej minuty ciągnący się psychodeliczny wątek, kiedy jest wygrywana świetna partia gitarowa i na chwilę wkracza trwożny wokal basisty. Numer zamykający, "Take my hand", idealnie pasuje na zwieńczenie albumu, bynajmniej nie pozostając nudnym outrem.



Widać u Trupy Trupy (Trupa?) słabość do późnych Beatlesów czy Velvet Underground, ale świadczy to tylko o tym, że panowie mają dobry gust. Organy, które są jakby sentymentalnym westchnieniem, dodają zarazem mnóstwo werwy i świeżości. W tej chwili panuje moda na vintage rock, powrót do korzeni tak jak Fleet Foxes czy Black Keys, ale tak czy siak Trupa Trupa nie daje się wpisać w te ramy, tworząc nową jakość.

Miło mi reaktywować swojego bloga, przy okazji przedstawiając pierwszy polski zespół. Szkoda jedynie, że na płycie nie ma żadnych polskich tekstów. Pozostaje mieć nadzieję, że przy najbliższym razie (oby było to jak najszybciej!) pojawią się utwory takie jak ten.



Polecam wszystkim zobaczyć na żywo - 15 października Trupa Trupa wystąpi razem ze Ścianką w gdańskim Żaku. A płytę można kupić tu.

wtorek, 17 maja 2011

iamamiwhoami - ; john


Za enigmatycznym projektem iamamiwhoami stoi Jonna Lee, która zdobyła sławę poprzez wysyłanie tajemniczych paczek do dziennikarzy muzycznych i bezpośrednie publikowanie swoich dzieł w serwisach internetowych. Producenci całego przedsięwzięcia pozostają jednak przy tym anonimowi. Dziś (dokładnie 2 dni temu) iamamiwhoami powraca na scenę z utworem ; john, zawierającym kolejny oryginalny klip. Futurystyczne motywy wskazują skandynawską konwencję w stylu Robyn, Lykke Li, Röyksopp czy The Knife. Zwróćcie uwagę na to łóżko z rolek papieru toaletowego i seksowny taniec Jonny - czyżby kobieca odpowiedź na specyficznie tańczącego Thoma Yorke'a? A może bardziej styl Lady Gagi?
Szokujące, niezwykle chwytliwe - nie mogę określić tego inaczej, jak po prostu fuckin genius. Zobaczcie sami.

czwartek, 12 maja 2011

Wild Beasts - Smother


Smother to tytuł trzeciej płyty grupy Wild Beasts, która przedwczoraj pojawiła się w sklepach. Zespół wciąż dość anonimowy w Polsce, znany jest na świecie z szokujących, wieloznacznych tekstów piosenek i nietypowego grania, łączącego muzykę kabaretową i cyrkową z gitarową; ale przede wszystkim z powodu wyróżniającego się, niezwykle ekspresyjnego falsetu Haydena Thorpe'a, porównywanego z Antonym Hegartym. W 2007 roku słynny magazyn NME ogłosił Wild Beasts najbardziej obiecującym zespołem roku i grupa nie zawiodła tych oczekiwań, wydając od tamtego czasu trzy wspaniałe płyty. Po raz kolejny Wild Beasts wzbudzają emocje swoim specyficznym stylem, trudno klasyfikującym się do jakiegokolwiek gatunku.

Dla przypomnienia: utwór z pierwszej płyty.

Wild Beasts - Brave Bulging Buoyant Clairvoyants.

Słuchając wcześniejszych płyt można odnieść wrażenie, jakby siedziało się na karuzeli, na której odbywa się projekcja jakiegoś performance'u teatralnego. Tym razem warcząco-szepczące wokale zdają się spokojniejsze, a sama muzyka Wild Beasts jest dojrzalsza. Fakt, panowie zachowują w nagraniach swój pierwiastek dziwności, ale teksty nie są już tak ekscentryczne - na przykładzie singla Albatross promującego płytę, usłyszeć możemy bardziej subtelne słowa i dźwięki.

WILD BEASTS // ALBATROSS from dave ma on Vimeo.


I would lie anywhere with you / any old bed of nails would do; To tylko przykład jak też inne utwory na albumie są przesiąknięte pięknym klimatem i romantyzmem. Do tego dochodzi nacechowany świergot w wokalach, niesłabnący rytm perkusji, pulsujący bas, wszystko jednak wypełnione pewną dozą głębi i intymności - tworzy to fantastyczną harmonię.



Ta płyta to krok do przodu chłopaków z Leeds, a także pewny ślad w pamięci słuchacza. Po prostu nie można przejść obojętnie wobec tego zespołu!
Smother może nie działa natychmiastowo, ale po kilku przesłuchaniach wyłania się z niego niesamowite piękno. Jeżeli jednak ktoś nie zna jeszcze Wild Beasts, właśnie powinien zacząć od tego albumu, który zachęci do przesłuchania wcześniejszych dokonań grupy.

niedziela, 1 maja 2011

She's A Tease - Long time roll


Meksykanie zaskakują mnie ostatnimi czasy. Parę miesięcy temu odkryłem, że połowa moich sąsiadów na last.fm-ie to obywatele Meksyku, mój ulubiony zespół, Whitest Boy Alive ma największą bazę fanów w tymże kraju, potem okazuje się, że meksykańska muzyka stoi również na naprawdę niezłym poziomie. Pochodzący z Monterrey zespół She's A Tease pokazuje w piosence Long time roll, że przewyższa wiele indie zespolików z Wielkiej Brytanii i Stanów. Jednak odniosłem też wrażenie, że Whitest Boy Alive musiało ich bardzo zainspirować - melodia jest jakby oparta na linii basowej wziętej z "Golden Cage", tylko trochę uproszczona i przyspieszona. Klawiszowiec też jakby pożyczony z WBA. No, ale to jest genialne, tak czy siak. Miłego odsłuchu.



Polecam też cover przeboju Carly Simon.

wtorek, 26 kwietnia 2011

Toro y Moi / Les Sins


Pod nazwą Toro y Moi kryje się Chaz Bundick, który jest grafikiem, a do tego człowiekiem-orkiestrą. Serwisy muzyczne próbują określić coraz to nową, pretensjonalną nazwę gatunku, który możnaby przypisać jego twórczości. Dwudziestoczterolatek nie ukrywa swojej fascynacji latami siedemdziesiątymi i trudno tego nie wysłyszeć w jego muzyce. Ta fascynacja musi być bardzo silna, bo Chaz ciągle znajduje w niej nowe inspiracje, co sprawiło, że w przeciągu roku wydał on dwa świetne i oryginalne albumy. I o ile "Causers Of This" zrobiła bardzo dobre wrażenie, tak wydane pod koniec lutego "Underneath The Pine" jest prawdziwym dziełem i dziwne, że jeszcze wiele osób o Toro y Moi nie słyszało. Wszystko zaczęło się w 2009 roku, kiedy pomagał swojemu koledze przy tworzeniu projektu muzycznego Washed Out, który teraz już uchodzi za jedną z ikon gatunku Chillwave. Chwilę później pojawiła się jego pierwsza ep-ka pt. "Blessa" i wszystko potem nabrało już ogromnego rozpędu.



Polska publiczność miała okazję poznać twórczość Bundicka podczas zeszłorocznego Off Festivalu. Sam potem stwierdził w zagranicznym wywiadzie, że jego ulubionym miejscem do koncertowania zaraz po San Francisco jest właśnie Polska - tak też teraz sympatyczny Amerykanin z afrykańsko-filipińskimi korzeniami powraca do nas po niecałym roku przerwy, żeby zagrać trzy koncerty na początku maja - w Krakowie, Warszawie i Poznaniu.



Bundick wydaje się być bardzo zapracowanym człowiekiem, bo oprócz ciągłego koncertowania, komponowania i nagrywania wszystkich partii na nowe utwory, wydawać będzie w najbliższym czasie nową płytę pod szyldem innego projektu - Les Sins, które jest taką żywszą i jeszcze bardziej taneczną wersją Toro y Moi. Jeśli tęsknicie za Modjo czy Stardust, teraz będziecie mieli okazję bawić się przy nowej, nostalgicznej, lecz niezwykle miłej dla ucha nucie.



Nie uda mi się pojechać na żaden z najbliższych koncertów Toro y Moi. Mam jednak nadzieję, Drogi Czytelniku, że chociaż Ciebie udało mi się namówić do wzięcia udziału w tym ciekawym wydarzeniu. Jedno jest pewne - będzie się działo.

Love: Whose Songs are Dreams in the Human Mind // Toro Y Moi [Part 1 of 2] from Ray Concepcion on Vimeo.

sobota, 2 kwietnia 2011

Vive la France

Nie samym UK człowiek żyje, czyli eklektyczny miszmasz z krainy Gainsbourga i Brassensa.




Po krótkim, acz obiecującym początku i miesiącach milczenia przyszedł czas na blogowe niusy i życzeniu sobie, by więcej takich długich przerw nie było. Postaram się nadrobić zaległości jak najszybciej, a dzisiejsza notka będzie w związku z tym dłuższa.
Tak się właśnie sympatycznie złożyło, że wróciłem parę dni temu z Paryża. Z tej okazji będzie kilka ciekawych rzeczy, które może nie są jakieś wielce odkrywcze, ale pragnąłbym poczynić ukłon w stronę francuskiej muzyki alternatywnej, znanej i lubianej na całym świecie.

The Teenagers - uwielbiam ich, a moja miłość zwiększyła się w momencie, gdy pierwszego dnia mojego pobytu w Paryżu przypadkowo spotkałem Doriana, gitarzystę tego zespołu. Zespół mówi o sobie, że ich muzyka to taki Kraftwerk robiący soundtracki do filmów porno. Chłopaki lubią się dobrze bawić i słychać to w ich tekstach i muzyce. Teenagersi są fajni też do słuchania samemu, jadąc autem czy próbując usnąć. W niedalekim czasie powinni wydać już drugą płytę.



Phoenix - są na scenie już dosyć długo, pamiętam, że jak byłem dzieckiem, w czasie gdy jeden z ich kawałków leciał ciągle w radiu Zet, to ich nie cierpiałem. Dziś zachwycam się ich ostatnią płytą, zresztą przedostatnia też ma u mnie wysokie notowania.



Vive la Fête - akurat ci pochodzą z Belgii, ale magia Paryża też na nich podziałała i przeprowadzili się do stolicy świata. Też nie grają od wczoraj, a parę lat temu sam Karl Lagerfeld ogłosił się największym fanem Vive la Fête. Może to będzie dobrą rekomendacją?



M83 - to coś, żeby ukoić nerwy, choć niekoniecznie ostudzić emocje. M83 jest bowiem zespołem, który gra spokojnie, jednocześnie zapewnia kołatanie serca. Ich koncert, na którym się kiedyś znalazłem, pozostanie mi w pamięci jeszcze przez długi czas. Dobrze się przy tej muzyce zasypia i marzy, dlatego określanie ich mistrzami dreampopu jest jak najbardziej trafione.



Nouvelle Vague - jeżeli jesteście zmęczeni słuchaniem Joy Division czy The Cure, Nouvelle Vague przypływa ze swoją francuską "nową falą" i proponuje Wam kultowe piosenki w zupełnie nowym wymiarze. Żeby nie było, że Francuzi śpiewają po angielsku, tym razem coś w języku Balzaca.



Sebastien Tellier - poznaję dopiero muzykę tego pana. Tymczasem zdążyłem już zakochać się w tym pięknym i wzruszającym kawałku. Chcę, żeby to poleciało na moim ślubie. Na pogrzebie też może.

Sebastien Tellier - La Ritournelle from Lucky Number Music on Vimeo.


Yann Tiersen - ten kompozytor znany ze soundtracku do Amelii udźwięcznia klimat klasycznego Paryża. Jeżeli macie ochotę przenieść się w paryski wymiar ciasnych uliczek, uroczych knajp na Montmartrze, pan Tiersen z pewnością Wam to ułatwi.



Na tym skończę dzisiejszą muzyczną turystykę. Nieraz jeszcze będą gościć Francuzi na tym blogu.
Trudno przecież zliczyć te wszystkie muzyczne smaczki Francji, a są przecież jeszcze m.in. Coeur de Pirate, Stereolab, Air, SoKo, Yelle, Daft Punk i wiele innych, a i tak w przypadku większości wymienionych artystów - mówimy ciągle o tych rezydujących w samym Paryżu.

sobota, 29 stycznia 2011

Metronomy - She Wants



Zapowiada się na to, że Metronomy pozbierało się po odejściu Gabriela Stebbinga z zespołu i uderza z nową siłą - w postaci Anny Prior i Gbengi Adelekana. Oto utwór zapowiadający ich powrót i nadejście długo oczekiwanej trzeciej płyty. Nie wiadomo czym się bardziej zachwycać, piosenką czy genialnym klipem Jul & Mat - twórców, którzy już wcześniej robili teledyski dla Metronomy czy We Have Band.

METRONOMY - She Wants - By JUL & MAT from JUL & MAT on Vimeo.

czwartek, 27 stycznia 2011

Twin Shadow

To w rzeczywistości George Lewis Jr., multiinstrumentalista z Brooklynu, człowiek z dorodnym wąsem, fajnymi tatuażami w kształcie efów - otworów rezonansowych skrzypiec, oryginalną czupryną i niebywałym pomysłem na muzykę.


Pierwsze co przychodzi na myśl słuchając debiutanckiego albumu "Forget", to muzyczne powroty do Tears For Fears, Talk Talk, znajdziemy tu syntezatory w stylu Depeche Mode czy bas przypominający The Cure. Zapewne do świetności płyty mocno przyczynił się producent Chris Taylor, basista z Grizzly Bear. Album powinien spodobać się słuchaczom Beach House.
Nie ma tu kiepskich kawałków. Utworami w szczególności nadającymi się na single są "When we're dancing", "Castles in the snow", "Forget".
W nostalgicznych dźwiękach Twin Shadow jest pewna magia, którą trudno opisać, trzeba to samemu przesłuchać i doświadczyć na własnych uszach. Osobiście słyszę przez te melodie zamglone barwy czerni, fioletu, czerwieni. Tym odczuciom sprzyjają nagrania wideo z sesji dla wytwórni muzycznej 4AD:




Melodie w połączeniu z ciekawymi tekstami tworzą naprawdę udaną całość. Płyta do słuchania i zatopienia się w marzeniach, przede wszystkim sprawdza się świetnie przy słuchaniu po ciemku - stworzy romantyczny nastrój w sypialni i nada klimatu nocnej podróży autem czy spacerowi ze słuchawkami na uszach.


I zawsze mi smutno kiedy płyta się tak szybko kończy...

środa, 26 stycznia 2011

Purity Ring - Ungirthed



Trudno opisać ten projekt - niewiele wiadomo na ich temat. Może to i dobrze, bo aura tajemniczości nadaje dodatkowego uroku. Są gdzieś daleko w Kanadzie i pośród lasów i jezior tworzą swoją pierwszą płytę. To projekt członka zespołu Gobble Gobble, który też jest tylko zespołem znanym na skalę dość lokalną.
Póki co, opublikowali tylko i wyłącznie ten kawałek, ale jest niesamowity. Przyjemny wokal. Spokój doprawiony chaosem. Elektronika w najlepszym wydaniu.

purity ring - ungirthed (crime after crime) from crimeaftercrime on Vimeo.

sobota, 15 stycznia 2011

Jamie XX


Jamie Smith jest absolwentem elitarnej Elliott School w Londynie, z którego pochodzą członkowie popularnych zespołów zajmujących się muzyką niezależną, takich jak Hot Chip, Four Tet, a także The Maccabees. W tej szkole poznał swoich przyjaciół, z którymi współtworzy zespół The xx, święcący sukcesy na całym świecie. Jamie odpowiadający w xx za elektronikę, wziął się tym razem za kolejny poważny projekt. Od jakiegoś czasu pojawiały się w brytyjskim radiu jego kapitalne remiksy, a kilka miesięcy temu zapowiedział płytę, która składać się będzie z remiksów najnowszej płyty Gila Scott-Herona, amerykańskiego poety i muzyka, którego Jamie jest fanem od dzieciństwa.
Przeżywam obecnie fascynację twórczością Jamiego. W jego brzmieniu wymieszana jest dawka energii z relaksującymi dźwiękami. Żeby dać przykład kunsztu muzycznego młodego muzyka The xx, wrzucam tu jeden z jego pierwszych opublikowanych remiksów:


a to jest remiks promujący najnowszy singiel Adele:


tu za to pierwszy kawałek z zapowiadanego albumu:


Czekam na "We're New Here" z niecierpliwością. Album ma zostać wydany 21 lutego. Po wysłuchaniu utworów liczę, że płyta będzie tak samo ciekawa i fantastyczna, a sam jeszcze bardzo młody pan Jamie mocno namiesza na scenie muzycznej tworząc nową jakość.